Kibice Pogoni Lębork zaliczyli w ostatnim czasie kolejny, daleki wyjazd na mecz polskiej reprezentacji w piłkę nożną. Tym razem celem 11 osób z Lęborka, był odległy Kiszyniów w Mołdawii.
Część lęborskich kibiców Pogoni w podróż wybrała się autokarem, który startując z Płocka zabierał osoby z innych klubów całej Polski. Druga grupa lęborczan wybrała wygodniejszą podróż, bo samolotem z Warszawy przez Rygę. Oni także wykorzystali dodatkowy czas na zwiedzenie Odessy oraz Lwowa na powrocie, pokonując ponad 4.500 km. Relację z ich podróży przedstawiamy poniżej (pisownia oryginalna).
Fanatyzm nie zna granic
Na początku roku padł pomysł zorganizowania wyjazdu na mecz reprezentacji Polski do Kiszyniowa. Dla Nas jako kibiców ta opcja była bardzo egzotyczna, dzikość i nieznajomość tamtejszych terenów dodawała dreszczyku emocji i wyzwania. Udało Nam się znaleźć pięciu Globtrotterów żądnych przygód. Wybraliśmy w pierwszą stronę opcję samolotową z Warszawy via Ryga do Kiszyniowa. 5 czerwca (środa) w czwórkę ruszamy Polskimbusem do Warszawy, gdzie przejmuje Nas fanatyk Pogoni z Warszawy, po krótkiej podróży meldujemy się na miejscu, gdzie gospodarz ugościł Nas staropolską sałatką jarzynową i zupą gulaszową po meksykańsku, za co jemu i małżonce wielki szacun. Z racji tego, że samolot mieliśmy o 6 rano w czwartek, czas umilamy sobie pogawędkami i degustacją lokalnego browaru Królewskiego. Po 2 w nocy ruszamy nocnym autobusem na Okęcie, lekko zmęczeni odprawiamy się na samolot łotewskich linii AirBaltic.
Co do samolotu, lecimy Bombardierem, nazwa groźna, ale samolocik kształtem przypominał hot-doga z dołączonymi śmigłami, co wzbudzało nasze lekkie obawy, ażeby czasem nie przestały się kręcić. Na szczęście dolatujemy bezpiecznie do Rygi, tutaj mamy ponad 3 godziny na przesiadkę, co wykorzystujemy na szybki kurs busem do centrum Rygi. Bus jak bus, w sumie nic ciekawego, ale nie na Łotwie, tamtejszy transport nie zna ograniczeń miejsc, z lotniska wyruszamy ze wszystkimi zajętymi miejscami siedzącymi, ale z racji tego, że kierowca chyba miał słabość do kobiet, co rusz zabierał na trasie kolejne osoby, w pewnym momencie było tak tłoczno, że nie można było się ruszyć, nie mówiąc już o panującej temperaturze w środku. Po ok. 30 minutach ewakuujemy się i idziemy pieszo do centrum, tam szybki spacer alejkami i wizytę kończymy w tradycyjnym McDonaldzie. Przyznać trzeba, że ceny dość srogie, i żeby się dobrze zabawić w Rydze, naprawdę trzeba mieć sporo kasy. Ogarniamy taksówkę i w piątkę (jeden więcej niż przepisowo) udajemy się na lotnisko. Tam kolejna odprawa i dalsza podróż liniami AirBaltic do Kiszyniowa. Samolot, wiadomo Bombardier, ale tym razem już bez strachu wsiadamy, bo co ma być to będzie.
Po ok. 2 godzinach lądujemy w stolicy Mołdawii. W miarę sprawna kontrola paszportowa i odbieramy bagaże. W tym momencie zaczyna się Nasza przygoda. Po wyjściu z lotniska atakuje Nas szarańcza taksiarzy, czegoś takiego jeszcze nie uświadczyłem. Licytacje i negocjacje trwały dobre parę minut, zaczęło się od 300 lejów od osoby, potem cena spadła do 80, a na końcu szef mafii dostał 30 euro za 6 osób. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że wspomniany szef z wąsem, wziął sobie kasę, a kierowcy dał jakąś część. Jak widać, miał monopol na postoju. Inny świat. Generalnie, jak się okazało, sporo przepłaciliśmy, no ale człowiek cały czas się uczy.
To, że znaleźliśmy taksówkę to pół biedy, bo jazda taxi-busem to istne kino 3D. Zero przepisów, ciągły klakson, zmiana pasów w ostatniej chwili, kilka sytuacji czołowego zderzenia, czy cofanie na 3 pasmowej jezdni to jak się okazało, norma na mołdawskich drogach. Jeśli ktoś coś złego powie o polskich kierowcach, to niech się dwa razy zastanowi, bo uwierzcie, są jeszcze większe szatany i piraci drogowi ! Na szczęście dla nas, jazda kończy się bezpiecznie bez żadnych urazów.

Meldujemy się na hotelu o nazwie TapOK. OK w sumie było, choć pokój 6 – osobowy przypominał celę więzienną. W sumie wysokich standardów się nie spodziewaliśmy, bo to nie Marriot, ważne, że było w miarę czysto i gospodarze pomocni. W hotelu już było kilka osób z Polski, chłopaki z GKS-u Katowice, Zagłębia Sosnowiec czy Gwardii Koszalin. Atmosfera bardzo przyjazna, porozmawialiśmy chwilę i udaliśmy się na zwiedzanie Kiszyniowa, choć to bardzo mocne słowo. Z atrakcji turystycznych to można zobaczyć tylko Cerkiew i w sąsiedztwie łuk triumfalny, czyli atrakcji na jakieś 20 minut. Miasto to typowy komunistyczny moloch, na ulicach istny jarmark sowiecki, pełno babusiek handluje swoimi wyrobami, od kur, poprzez owoce i warzywa, sery domowej roboty, kończąc na domowych wypiekach, i co na to sanepid ? 🙂
Kolejną ciekawostką jest ilość kantorów, praktycznie co 15-20 metrów można wymienić euro, dolary, ruble J Biedę widać gołym okiem, choć młodsza część mieszkańców, co można było zauważyć, ubrana po europejsku i z dobrymi autami. Widać sporą różnicę pokoleniową, gdzie babuszki dorabiają, jakkolwiek to zabrzmi, na ulicy, żeby przetrwać biedę. Z racji tego, że praktycznie zwiedziliśmy to co mieliśmy i czasu było sporo, udajemy się na lokalne przysmaki do jednej z knajp. Tam spotkała nas miła obsługa i pomocny kelner. Decydujemy się na miejscową zupę i coś w stylu klusek z wołowiną. Przyznać trzeba, że smaczne i tanie. Zapijamy wszystko lokalnym piwem, bo nie mogłoby być inaczej, gdybyśmy go nie spróbowali. Całość zamknęła się w okolicach 40 złotych, czyli przyzwoicie.
Po posiłku krótka siesta w hotelu i ruszamy dalej w miasto, tym razem na spokojnie, z próbą dialogowania się z lokalnymi mieszkańcami, co nie raz przyprawiało Nam sporo uśmiechu.
Po drodze kupujemy kilka mołdawskich win, i udajemy się na plac z Cerkwią. Nie niepokojeni przez policję degustujemy się zakupami. Całkiem inny klimat niż w Polsce, gdzie na każdym kroku czają się by wypisać mandat, tam tego nie było, miałeś ochotę sobie wypić w parku, to Twoja sprawa, i to w tym wszystkim jest najlepsze. Wolność obywatelska, której u nas już coraz rzadziej można doświadczyć.
Po kilku godzinach, wieczorową porą wracamy na hostel, niektórzy postanowili jeszcze poznać nocne życie miasta, ale z racji tego, że był czwartek ciężko cokolwiek było znaleźć. Jedyne co Nam się udało znaleźć, to piłkarzy pod hotelem z drineczkami i papieroskami. No cóż widocznie, kadra ma to do siebie, że mecze traktuje jako wycieczki, a sponsorem jest biuro podróży PZPN.

Po nocce, w piątkowe przedpołudnie jedziemy pod stadion, ogarnąć bilety dla pozostałych kibiców Pogoni, którzy w sile 5 osób udali się autokarem z łączoną ekipą kibiców z całej Polski. W pierwszą stronę jak i z powrotem jedziemy miejskim autobusem, żeby zaznać lokalnego smaku podróży. Co zwróciło uwagę, to to, że bilety sprzedaje w autobusie kobieta, ubrana w fartuch jak polska sprzątaczka w podstawówce. Bilety ma na taśmie, kasuje 2 leje (ok.50 groszy) i urywa z rolki. Nasze próby chowania się i zmieniania pozycji w autobusie na nic się zdały, była mega czujna i każdego z osobna kasowała. Po prostu miała instynkt łowcy, który ze stoickim spokojem czaił się na swoją ofiarę 🙂
Wracamy na hostel, trochę relaksu i ruszamy na mecz, razem z nami udaje się kilku kibiców GKS-u Katowice. Pod stadionem jesteśmy dobre dwie godziny przed meczem. Po godzinie 19 otwierają się bramy stadionu, i biegiem ruszamy wywiesić flagę, bo wiadomo było, że może być problem, z racji tego, że sporo ekip też miało swoje barwy i chce je wywiesić. Udaje się Nam w dość widocznym miejscu, zawiesić flagę kadrową Lębork. Przed meczem policja robi trochę problemów, chcą nas umieścić w jednym sektorze, co graniczy z cudem, trochę przepychanek i prób wytłumaczenia, przemawia im do rozumu i dają nam jeszcze jeden sektor. Sam mecz, każdy widział, komentarz zostawiam zainteresowanym. Podczas hymnu, odpalonych zostaje sporo rac, co daje niezły efekt, ekipa mołdawskich ultrasów, również odpala pirotechnikę, stroboskopy i chyba jakieś race. Kibiców Biało – Czerwonych jakieś 500 osób, praktycznie z całej Polski od Pomorza po Śląsk. Doping w pierwszej połowie jeszcze w miarę dobry, w drugiej siadł, co zapewne było spowodowane trudem podróży, wszak Mołdawia nie leży blisko, a ludzie dojeżdżali różnymi środkami lokomocji.
Po meczu mamy sprint na dworzec autobusowy, skąd mieliśmy busa do Odessy. Na szczęście udaje się dotrzeć na czas i szczęśliwi, ale cholernie zmęczeni zasiadamy do naszego pojazdu, jadącego do kurortu. Sama podróż trwała ok. 5 godzin, w busie przepisowo 17 osób na miejscach siedzących, ale kierowca nie byłby sobą, gdyby nie wziął nadkompletu, i tym sposobem 5 osób jedzie na stojąco. Co kraj to obyczaj. Jazdy tej na pewno nie będziemy wspominać miło, gorąco, ścisk, bez możliwości w miarę swobodnego wyprostowania nóg, na dokładkę zaliczamy przejście graniczne w Nadniestrzu, gdzie sporo się nasłuchaliśmy o zwyczajach miejscowych pograniczników. U Nas na szczęście skończyło się bez łapówek i problemów, choć mogło być różnie.
Po 6 rano docieramy do Odessy, w stanie krytycznym J Ogarniamy pojazd komunikacji miejskiej i udajemy się na dworzec kolejowy po bilety na kolejny etap Naszej podróży, a mianowicie do Lwowa.
Tak jak w Mołdawii jazda bez biletu nie przeszła, tak w Odessie się udało, ale po kolei. System biletowy opiera się tam na tym, że kto się dosiada, to przekazuje pieniądze osobie najbliżej kierowcy i daje mu, a ten oczywiście nie wydaje żadnego biletu, a co najdziwniejsze płacili przy samym wyjściu. My podłapaliśmy ten pomysł i wysiadamy nie płacąc, choć ostatni nasz podróżnik, spotkał się z pytaniem kierowcy kto płaci, na co padła prosta odpowiedź : „ Ci Państwo” 😉 Tym sposobem zasmakowaliśmy jazdy na gapę. Na dworcu kupujemy bilety na pociąg do Odessy, 2 klasa, 12 godzin podróży, wagon sypialny, koszt – 266 hrywien. To już zapowiadało emocje, ale o tym później.
Odessa to już inny świat w porównaniu z Kiszyniowem, z którego chcieliśmy jak najszybciej uciec.

Docieramy spacerem do Naszego hotelu o zacnej nazwie Oddeskiy. Tam wita Nas miła Pani, ale nie dało się jej przekręcić, żeby wpuściła Nas szybciej na pokój. Z racji tego, że mamy dobre 3 godziny do meldunku uderzamy w pobliskie rejony. Pogoda i zmęczenie daje znać o sobie, z nieba leje się żar, co skutkowało pragnieniem, na szczęście pierwsze knajpy były otwarte i można było napić się zimnego ukraińskiego Czernomorca. Dla niektórych jedno piwo było wystarczające i po krótkiej wymianie zdań z recepcjonistką pozwala ona udać się Nam na pokój. Szybki prysznic i do spania. Miała być krótka drzemka, a zrobił się kilkugodzinny twardy sen, którego nie budziły nawet kilkakrotne telefony i masa smsów. Zmęczenie wygrało. Na szczęście budzimy się w godzinach popołudniowych i mamy czas, żeby ogarnąć miasto, bo było co zwiedzać. Bulwary, knajpy, masa roztańczonych ludzi, grajki na każdym kroku, piękne Ukrainki to wszystko przenosiło Nas w inny świat. Typowy wakacyjny klimat.
Klimat ten na tyle nas wyluzował, że poza piwkami, postanowiliśmy sobie zamówić sziszę. Zabawa była przednia, każdy próbował, do momentu aż jeden z nas postanowił zrobić sobie zdjęcie, z nieszczęsną fają. Wypadła szklana podstawa, brzęk szkła wywołał poruszenie wśród klientów. Skończyło się na 400 hrywnach i końcu zabawy J Opuszczamy lokal w dwóch grupach, jedna uderza w rozrywkową część Odessy, druga na spokojnie zwiedza nadmorski bulwar. Jak się okazało pierwsza grupa, bawiła się szampańsko, i wróciła jakoś po 4 na bazę. Potracili trochę hrywien, ale jak wspominali warto było. Niektórzy zapewne jeszcze są w Odessie, ale jak to się mówi : co było w Odessie, zostaje w Odessie 😉
Niedzielny poranek, to już Nasz czwarty dzień poza krajem. Ciągła podróż i aktywne zwiedzanie daje się we znaki. Ten dzień spędzamy na plażowaniu. Udajemy się w klimatyczne miejsce zwane Arkadią, skupisko kramów przeciętych główną aleją do samego morza i plaży. Jeszcze szybkie śniadanie w knajpie z tarasem z widokiem na morze i można zacząć opalanie. Spędzamy tam ponad 3 godziny, od czasu do czasu zaznając kąpieli w Morzu czarnym. Woda trzeba przyznać rewelacyjna.

Popołudniem żegnamy się z wypoczynkową częścią Odessy i udajemy się do hotelu po bagaże, bo o godzinie 18 mieliśmy Nasz tajemniczy pociąg do Lwowa.
Docieramy na dworzec, jeszcze posiłek w pobliskim barze dworcowym, a raczej mini restauracji, bo warunki komfortowe i ceny przystępne. Barszcz ukraiński i pierożki robiły furorę. Zaopatrzamy się w alkohol, bo przed nami 12 godzin jazdy, a nie znając realiów pociągowych woleliśmy się jakoś znieczulić.
Spacerem meldujemy się przy naszym wagonie z numerem 10, wita Nas kanar, sprawdza bilety i w tym momencie nie ma odwrotu. Rozsiadamy się po swoich przedziałach. Z racji tego, że były to 4 – osobowe kuszetki, mamy półtora zajęte. Ciekawiło Nas tylko, kto dołączy do pozostałej dwójki. Jak się okazało dosiadła się tylko jedna Ukrainka w wieku ok. 30 lat, bezkolizyjna i bezproblemowa.
Pożegnaliśmy Odessę z okien pociągu i zasiedliśmy do biesiady. Na wyposażeniu mieliśmy karty, dobrą ukraińską wódkę Organic, oraz placuszki nadziewane czymkolwiek, kupione u Swietłany na bazarze. Można śmiało stwierdzić, że ten przejazd był najsympatyczniejszy z całego naszego transportu. Podróż mijała Nam w szampańskim humorze, Nasza współlokatorka, nie wykazywała żadnych problemów, no i my staraliśmy się kulturalnie zachowywać. Karty się tasowały, wódka się lała i tak mijała Nam podróż do Lwowa. Jakoś ok. 24 kładziemy się spać. Trzeba przyznać, że ukraińskie kuszetki dość wygodne i podróż spokojna, komfort jazdy mile zaskoczył.
Po 6 rano docieramy do Lwowa. Od razu udajemy się taksówką na hostel. Tu znów twarde negocjacje cenowe z mafią taksiarską, ale tym razem z korzyścią dla nas. Doświadczenie uczy. Jeszcze Nasz kolega z Bałtyku Gdynia, umawia busa na powrót do Warszawy z Ukraińcem. Jak się później okazało, cena była tylko o 30 zł wyższa niż autobus rejsowy, ale komfort jazdy i czas pokonania trasy jak najbardziej na plus dla nas. Iwan okaz się bardzo przyjaznym kierowcą, i nawet zajechaliśmy na polski zajazd, gdzie obiad zamykał się w 20 złotych (z napojem) !
Meldujemy się w hotelu i znów ten sam problem, meldunek dopiero do 12, a u Nas 7 rano na osi. Szybki plan, mapa w dłoń i lecimy zwiedzać Lwów o świcie. Cisza i spokój pozwalały odkryć piękno tego polskiego miasta. Żal ściskał na myśl, że kiedyś właśnie tu, spacerowali Polacy i byli dumni z Lwowa. Ilość zabytków, pięknych kamienic i urokliwych uliczek zapiera dech. Na mnie miasto to zrobiło ogromne wrażenie i na pewno tam jeszcze wrócę.

Niesamowity pomnik ma tam Nasz wieszcz – Adam Mickiewicz, praktycznie w samym centrum starego miasta. Jest to na pewno jedna z wizytówek Lwowa. Po południu udajemy się na cmentarz Łyczakowski, oddać cześć poległym Polakom, którzy tam spoczywają. Cmentarz ten na pewno robi wrażenie, przede wszystkim rozmachem i grobowcami, bogato zdobionymi. Można na nim znaleźć wiele polskich rodzin, które tam spoczywają w rodzinnych grobowcach. Wracając udajemy się do polskiej restauracji „premiera Lwowska” – ceny i klimat bardzo przyjazny. Miła obsługa, pyszne jedzenie i swoboda w porozumiewaniu się językiem polskim na pewno tworzy pozytywny klimat. Tam również muszę wrócić.
Popołudnie i wieczór spędzamy na piwkowaniu i wspominaniu Naszego tripu, a było co opowiadać.
Wczesnym rankiem udajemy się z Naszym kierowcą do Warszawy, by tam w godzinach popołudniowych udać się w ostatni etap naszej tygodniowej wyprawy, do Lęborka. Po niespełna 15 godzinach meldujemy się w mieście lwa, zmęczeni, ale szczęśliwi. Misja się udała, obyło się bez żadnych strat, kilka drobnych kontuzji, nie zepsuło Nam tego wyjazdu. Czekamy na kolejne losowania eliminacji, być może trafi się Nam Kazachstan, albo hardkorowy AZEBEJDŻAN, bo dla Nas prawdziwych fanatyków, nie ma granic.
Pokonaliśmy ponad 4.500 km, przekroczyliśmy kilkakrotnie granicę na Ukrainie, w Mołdawii i jakże groźnej Republice Nadniestrzańskiej, a wszystko po to, ażeby odśpiewać hymn, z dumnie podniesionym szalem. Bo dla nas Ojczyzna jest najważniejsza.