Reklama

Trzy dni w drodze i przebyte ponad dwa tysiące kilometrów to efekty wyprawy naszego czytelnika do Tallina, na towarzyski mecz polskiej kadry narodowej w piłce nożnej z reprezentacją Estonii. Chociaż Orły przegrały w ostatnim spotkaniu przed początkiem eliminacji MŚ’ 2014, wyjazd można było uznać za udany.

Poniżej przysłana do nas relacja. Polecamy również obszerną galerię, która znajduje się na końcu artykułu.

Relacja z wyjazdu do Tallina na mecz kadry – Fanatyk Pogoni

„Panowie co z Wami jest … „ – słowami piosenki Janusza Laskowskiego można byłoby podsumować wyczyn polskich piłkarzy w Tallinie. Tak w skrócie opisałbym swój wyjazd do dalekiej i pięknej Estonii, gdyby liczył się dla mnie tylko wynik. Jednak nie! Jedzie się, by jechać! To bardzo ważne i to jest atrakcja – przygoda, wyzwanie, ryzyko, podróż w nieznane. Jedzie się, by dojechać – bo jest się Polakiem, a Polak zawsze da radę. Na kadrę pojadę zawsze z ochotą, by – tak jak w Tallinie, z dumą odśpiewać hymn nad falą biało – czerwonych flag!

Hymn podczas meczu Estonia - Polska
Odśpiewanie hymnu tuż przed meczem na stadionie w Tallinie. / fot. Fanatyk Pogoni

Wyjazd rozpocząłem we wtorek 14 sierpnia w Rumi, skąd razem z trójką innych fanów udaliśmy się samochodem w daleką i nieznaną drogę. Czas umilała nam kaseta z przebojami wspomnianego już Janusza Laskowskiego. Klimat lat 70 wprawiał w dobry nastrój, co zapowiadało ciekawy wyjazd.

Trasa wiodła przez malowniczą Warmię i Mazury, krainę gdzie naprawdę można znaleźć spokój i ciszę. Owa cisza została zakłócona na jakiś czas, kiedy gdzieś przed Augustowem zobaczyliśmy szyld „Zakuwanie węży” – konsternacja na pokładzie i wybuch śmiechu. Nie sprawdzaliśmy co kryło się pod tym hasłem, ale jeszcze do dziś mnie to męczy. Po kilku godzinach jazdy docieramy do miejscowości Szypliszki, ostatni zajazd na terenie Polski, krótki postój, smaczny posiłek i można jechać dalej. Na granicy spotykamy jeszcze fanów ŁKS-u Łomża, z którymi trochę rozmawiamy i umawiamy się w Tallinie.

Wjeżdżamy na Litwę. Oczywiście z racji tego, że kraje nadbałtyckie są już od dłuższego czasu w UE, nie ma mowy o żadnych kontrolach. Stare wiaty i budynki to pozostałości po byłym już przejściu granicznym. Drogi na Litwie są całkiem przyzwoite, i to tyle z pozytywów. Brak oświetleń i lamp przy jezdniach, znikoma ilość stacji paliw, łany pól i brak zabudowań, na pewno nie urozmaicają trasy. Do tego dochodziły co jakiś czas wyścigi TIR-owców, którzy za nic mieli sobie jakiekolwiek zasady bezpieczeństwa na trasie. Na szczęście obeszło się bez żadnych nieprzewidzianych zdarzeń losowych.

Ryga
Ryga. / fot. Fanatyk Pogoni

Około drugiej w nocy docieramy na planowany postój w Rydze. Był to mój sentymentalny powrót tutaj po blisko dziewięciu latach. Wtedy również jechałem na mecz Polaków, tyle że z Łotyszami. Miasto urzeka swym pięknem i dość przyzwoitymi cenami. Z racji nocnej pory, szukamy hostelu. Kilka prób w centrum kończy się niepowodzeniem.

Lekko zrezygnowani, po blisko 14 godzinach jazdy, kierujemy się sześć kilometrów od centrum, gdzie miał znajdować się hostel „Turiba”, i na szczęście był. Po małych problemach językowych (portier – pan po 50-tce, władał tylko językiem rosyjskim) udaje nam się w końcu zakwaterować. Cena to jedyne 35 złotych, w pokoju 4 osobowym w dość komfortowych warunkach.

Około południa ruszamy dalej w drogę. Legendy o łotewskich plażach pełnych pięknych kobiet, klubach disco i licznych rozrywkach skłaniają nas do tego, żeby lekko zboczyć z trasy i udać się właśnie do któregoś z kurortów. Wybór padł na miejscowość o zacnej nazwie – Saulkrasti. Na mapie była to największa mieścina, stąd spodziewaliśmy się nieco atrakcji.

Wjeżdżamy tam przy otwartych szybach, zimnych łokciach i muzyce naszego bohatera Laskowskiego. Nieśmiało, po uiszczeniu opłaty parkingowej kierujemy się w stronę plaż Morza Bałtyckiego, po drodze, co wzbudzało już nasze lekkie obawy, mijamy tylko jedną 4-osobową rodzinę. Po pięciu minutach spaceru laskiem ukazuje nam się błękit morza, i to w sumie tyle.

Łotewska plaża. / fot. Fanatyk Pogoni

Czar pełnych plaż pękł jak bańka mydlana. Błoga cisza, kilka osób na plaży, to wszystko na co mogliśmy liczyć. Lekko zawiedzeni, wracamy do miasta. Jeszcze tylko pizza z colą za 4,40 łaty w przyplażowym barze i lecimy dalej.

Łotwa podobnie jak Litwa, nie porywa widokami z trasy samochodowej. Jedyną różnicą było to, że co jakiś czas pojawiały się budynki mieszkalne i marzenie niejednego mieszkańca byłego ZSRR – nieśmiertelna Łada… Około godziny 17 docieramy w końcu do celu – Tallin.

Łada na łotewskich drogach.
Łada na łotewskich drogach. / fot. Fanatyk Pogoni

Urokliwe miasto z przepiękną starówką i masą zagranicznych turystów. Naprawdę jest co podziwiać. Smaczku i czaru miastu dodają przepiękne mieszkanki. Zwiedziłem już trochę europejskich stolic i miast, ale to co zobaczyłem w Tallinie, utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że wschodnie dziewczyny są najpiękniejsze. Podejrzewam, że kilkudniowy pobyt w Tallinie, niejednego samca doprowadziłby do sporego bólu szyi, tudzież powrotu w gorsecie ortopedycznym.

Wracając do samego Tallina i Estończyków, odnosi się wrażenie, że jest się w samym sercu Europy. Świetnie rozmawiający po angielsku, mili i gościnni, a co najważniejsze uśmiechnięci, z pewnością zachęcają do powrotu.

Tallin
Tallin / fot. Fanatyk Pogoni

W centrum spędziliśmy raptem dwie godziny, ponieważ musieliśmy udać się po bilety na stadion – arenę A. Le Coq, zbudowaną kilka lat temu, gdzie swoje mecze rozgrywa kadra narodowa Estonii oraz klub Flota Tallin. To całkiem przyjemny, kameralny stadion na około 10 tysięcy widzów.

Tallin
Przed stadionem, w oczekiwaniu na pierwszy gwizdek. / fot. Fanatyk Pogoni

Udało nam się kupić bilety po 11 euro na sektor za bramką, gdzie kierowali się wszyscy fani z Polski. Po wywieszeniu flagi w dość dobrym i widocznym miejscu, czas spędzam na rozmowach z kibicami z innych stron Polski.

Czytaj także: Mecz Hiszpania – Irlandia w Gdańsku >>

Przed pierwszym gwizdkiem sędziego na stadionie jest jakieś 6-7 tysięcy ludzi, z tego skromna grupka z Polski – na moje oko ok. 200 osób. Liczba ta odzwierciedla stan kibicowania w Polsce. Hasło „na dobre i na złe” skończyło się po cyrku zwanym Euro, kiedy każdy był z drużyna narodową. Euro się skończyło, a wraz z nim żywot 90% „fanów” w Polsce.

200 Polaków obecnych w Tallinie to Ci sami fanatycy, których media kreują na bandytów i kiboli siejących zło i przemoc. Gdyby nie oni, nikt nie zaśpiewałby hymnu i nie dopingowałby piłkarzy. To oni potrafili poświęcić swój wolny czas i zamiast spędzać go gdzieś z rodzinami czy dziewczynami, woleli przejechać, jak w moim przypadku prawie 1300 km i głośno zaśpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła…”.

Co do samego meczu, wynik mówi sam za siebie. Zaliczyłem historyczny wyczyn naszych piłkarskich gwiazd, czyli pierwszą porażkę z drużyną Estonii. Ale i tak bywa. Jak mówił ś.p. Kazimierz Górski „piłka jest okrągła, a bramki są dwie…”. W tym przypadku była jedna, zwycięska dla Estończyków. Mam tylko nadzieję, że w Czarnogórze będzie lepiej.

Flaga - kadrówka Pogoni Lębork na stadionie w Tallinie.
Flaga – kadrówka Pogoni Lębork na stadionie w Tallinie. / fot. Fanatyk Pogoni

Po końcowym gwizdku sędziego, udajemy się do auta i ruszamy w drogę powrotną. Mimo późnej pory (po 24.00) i szykującej się długiej drogi powrotnej, dopisują nam humory. Jeszcze tylko kolacja na jednej ze stacji paliw i w drogę. Niestety nie udało mi się kupić estońskiego piwa na pamiątkę, ponieważ po 22.00 nie można kupić tam alkoholu…

Droga upłynęła mi na śnie estońsko-łotewskim. Przebudzenie nastąpiło dopiero gdzieś na Litwie, kiedy trzeba było zatankować. Trafił nam się Łukoil, jedna z niewielu stacji na trasie od Łotwy. Gdyby nie oni, zapewne noc spędzilibyśmy na bezdrożach, w miejscu bliżej nieokreślonym.

Po kilkugodzinnej jeździe, w około 10.00 docieramy do upragnionej Polski. Po raz kolejny stołujemy się w Szypliszkach. „Wilczy Głód” – bo tak się nazywa karczma, to punkt obowiązkowy z dwóch powodów – jest smacznie i tanio. Karczma sama w sobie podobna do wielu innych, drewno, kamień, miejsca w środku przy ciężkich ławach. Zamówiłem śniadanie z zestawu Nr 1, jajecznica, paróweczki (sztuk 2), sosy, pieczywko, serek, masełko, kawka. Całość kosztowała… 9,90 zł ! Żyć nie umierać.  Brzuchy pełne, skład auta najedzony, kości wyprostowane.

Pomyślałem sobie, że jeszcze tylko 450 km i Lębork. Ta myśl dodała wigoru i… nowych pomysłów! Zmieniliśmy trasę z tradycyjnej przez Suwałki-Giżycko-Olsztyn-Ostróda-Gdańsk, na bardziej malowniczą i krętą, wiodącą przez Mazury. Dojechaliśmy do Giżycka, gdzie postanowiliśmy spróbować kąpieli w tamtejszym jeziorze Niegocin. Miejscowość bardzo przyjemna, z plażami i przystaniami, naprawdę można tam miło spędzić czas. Szkoda tylko, że zbyt dużo go nie mieliśmy i szybko ruszyliśmy dalej, na Kętrzyn. Droga wiła się niczym dziewczyny w klubach disco. A skoro o disco mowa, to muszę wspomnieć o niejakim Miami Club w Bakałarzewie, przez których przejeżdżaliśmy. Nie mam pewności, ale to prawdopodobnie tam były kręcone sceny z kultowego serialu „Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym”.

Estonia - Polska
fot. TVP

Mijamy Kętrzyn, podobnie jak Reszel, Bisztynek i kierujemy się na Lidzbark Warmiński, słynący z nocy kabaretowych. Zmęczenie daje znać i odpuszczamy zwiedzanie twierdzy, chcąc jak najszybciej dojechać do domu. Kierując się na Pasłęk, wjeżdżamy na nowy odcinek drogi wiodącej do trójmiejskiej obwodnicy. Tablica informująca, że do Gdańska pozostało 47 km, przyniosła mi sporo ulgi, po czym zasnąłem, budząc się niemal w Gdyni Chyloni. Stamtąd zacząłem ostatni etap podróży – SKM-ką do Lęborka. Niby jakieś 45 minut, ale z racji tego, że towarzystwo było w niej lekko zagazowane, a z rozmów wynikało, że pracują na budowie, nie mogłem liczyć na nudę. Kilka opowieści z pewnością nadawałyby się na niejeden odcinek serialu „Co z tą Polską”.

Czwartek, 16.08.2012 r. godzina 19.10 – Lębork, upragniony dom! 57 godzin poza nim, prawie 2300 km, masa niezapomnianych wrażeń, ciekawych miejsc. Było warto.

Dla tych, którzy jeżdżą na kadrę tylko i wyłącznie dla wyników, ten opis będzie jedną wielką nudą. Dla globtroterów, takich jak ja, mam nadzieję okaże się ciekawym przerywnikiem w życiu codziennym.

Już zacieram ręce na myśl o tym, że w przyszłym roku kłania się nam Mołdawia w meczu eliminacyjnym do Mistrzostw Świata 2014. Kiszyniów – nadciągam!

Fanatyk Pogoni

Galeria

[nggallery id=141]

Poprzedni artykułZ psem po puchar – pomorski dogtrekking
Następny artykułOczyszczą miasto ze szczurów